Każdy ma w ręku unijny ołówek do pisania prawa europejskiego. Pytanie tylko, czy chcemy z niego skorzystać? – mówi Piotr Skotnicki, współwłaściciel firmy Asplant
Rozmawia: Agnieszka Idziak
Panie Piotrze, w lutym 2018 r. na łamach „Biznesu Ogrodniczego” rozmawialiśmy na temat regulacji unijnych, w myśl których wiele preparatów biobójczych miało zniknąć z rynku, ponieważ dostęp do substancji aktywnych, czyli głównych składników preparatów, miały mieć tylko największe koncerny. Jak sytuacja wygląda w tej chwili?
Nic się nie zmieniło. Nadal przepisy są bardzo niekorzystne nie tylko dla małych i średnich przedsiębiorstw, producentów biocydów, środków ochrony roślin, detergentów, środków weterynaryjnych, kosmetyków, słowem dla wszystkich, którzy w swej produkcji używają „substancji aktywnych”, ale także dla nas wszystkich. Z rynku zniknęła zdecydowana większość skutecznych środków zwalczających gryzonie, insekty, chwasty czy bakterie. Szacuje się, że od rozpoczęcia procedury przeglądu SA zniknęło z rynku 76% używanych wcześniej substancji, ale z tych usuniętych 76% jedynie 7% w wyniku stwierdzenia, że są niezgodne z nowymi normami europejskimi, czyli niebezpieczne. Cała reszta zniknęła więc w wyniku barier finansowych i formalnych. Prześledźmy, jak wygląda ta procedura: UE zrobiła listę wszystkich substancji aktywnych dostępnych na światowym rynku i ułożyła z nich kolejkę do tzw. „obrony”. Takiej obrony, czyli udowodnienia urzędnikom, że dana substancja jest bezpieczna, teoretycznie może podjąć się każda firma, w praktyce jednak ze względu na konieczność poniesienia kosztów badań szacowanych na kilka milionów euro na pojedynczą substancję – mogą to być wyłącznie największe koncerny. W zamian za swoją inwestycję w badania dostają wyłączność na sprzedaż przez następne 5 lub 10 lat danej substancji. W ten sposób Unia mówiąca wciąż o wolnej konkurencji stworzyła własnymi przepisami monopol dużych organizacji na substancje aktywne. To pierwszy problem. Drugi jest taki, że do obrony zdecydowanej większości SA nikt nie przystępuje, bo nie ma na to uzasadnienia ekonomicznego. Jeśli bowiem mówimy o specjalistycznych, doskonale działających preparatach, to mówimy także o stosunkowo niewielkiej skali ich sprzedaży. Opłaca się więc rejestrować wyłącznie te SA o największym potencjalnym spektrum działania, tak by nam się rejestracja po prostu kiedyś zwróciła. Jeśli jednak używamy takiego uniwersalnego środka na wszystko, to po pierwsze zabija wszystko, a nie tylko zwalczane szkodniki, po drugie zapewne takiego niespecjalizowanego produktu trzeba dawać znacząco więcej, po trzecie wreszcie na niewielką bardzo ilość pozostałych substancji lawinowo rośnie oporność, co znowu będzie powodowało częstsze zabiegi i zwiększanie dawek preparatów. Chemia staje się znacząco mniej skuteczna, w zamian stosujemy jej znacząco więcej. Chyba nie o to chodziło, bo całe przepisy były stanowione w imię ekologii i naszego bezpieczeństwa. Idźmy dalej naszą procedurą. Jeśli dana substancja nie zostanie zatwierdzona lub nikt do jej obrony nie przystąpi – produkty o nią oparte znikają z rynku. Co się jednak dzieje w momencie, gdy substancja zostanie zatwierdzona? Ano wchodzi na tzw. „aneks” i od tej pory należy preparaty o nią oparte ponownie zarejestrować, tyle że już nie w rejestracji „narodowej”, tylko w tzw. procedurze europejskiej. W teorii pięknie to brzmi, jedna rejestracja ważna na terenie UE. W praktyce – to nie tylko nie działa, ale jest też kolejnym olbrzymim ograniczeniem finansowym. Rejestracja w procedurze narodowej kosztowała 1 tys. zł i trwała maks. 6 miesięcy. Rejestracja europejska kosztuje grubo powyżej 200 tys. zł i trwa nie wiadomo ile, bo dla przykładu nasza próba już przekroczyła 3 lata i nie widać, by się chciała zakończyć. I teraz ciekawostka. Podczas wizyty w Strasburgu w parlamencie UE zauważyliśmy, że w umywalkach jest zimna woda. Okazało się, że problemem od ponad 2 lat jest znaleziona w wodzie legionella, bakteria chętnie rozwijająca się w ciepłej wodzie. Bakteria ta jest stosunkowo łatwa do zwalczenia za pomocą preparatów opartych o PHMB, jedną z substancji aktywnych. Co więcej, substancja ta jest obroniona, wiec sama UE stwierdza, że jest bezpieczna i dopuszczona do obrotu. Tyle że trzeba preparaty ponownie rejestrować w oparciu o procedurę europejską. Środek jest wyjątkowo skuteczny, więc by wyczyścić cały system ciepłej wody w europarlamencie wystarczyłoby kilkaset mililitrów preparatu. Jaki więc ma sens wydawanie 200 tys. zł na rejestrację, by sprzedać rocznie kilkaset litrów preparatu? Preparat więc dokładnie w momencie, w którym UE stwierdziła, że jest bezpieczny… zniknął z rynku. Co w zamian? Zostaje wyłącznie chlor, ale ten na legionellę działa akurat bardzo słabo i trzeba by go ładować kilogramami, więc administratorzy europarlamentu nie zdecydowali się go zastosować. Wynik – od 2 lat nie ma ciepłej wody. Czy o to chodziło?
Przysłowie „razem możemy więcej” okazuje się niezwykle prawdziwe, jak udało się Wam – firmom konkurencyjnym dojść do porozumienia i wypracować wspólne stanowisko i jednocześnie wpłynąć na zmianę stanowiska Brukseli?
Bezpośrednim przyczynkiem do naszych działań była międzynarodowa „afera” po znalezieniu fipronilu w jajkach. Wszyscy chętnie odsądzali od czci i wiary „trujących” nas kurnikarzy. Ale już mało komu chciało się zadać pytanie: dlaczego? A wyjaśnienie jest proste. W wyniku wspominanych przepisów z rynku zniknęły praktycznie wszystkie preparaty do zwalczania ptaszyńca kurzego, które łączyłyby 3 konieczne cechy: byłyby legalne, skuteczne i dostępne cenowo. Jeśli nie dajemy możliwości legalnego zwalczania szkodnika, trudno się dziwić, że wybierane są te skuteczne i dostępne cenowo. To się jednak często dzieje po omacku. Fipronil jest bardzo skuteczny na ptaszyńca, tyle, że z innych powodów nie powinien być stosowany. Czy jednak stosowanie go gdy absolutnie nie ma legalnego wyboru, obciąża hodowcę, czy źle skonstruowane przepisy? Pomyślałem sobie wtedy – oni, czyli tzw. „Bruksela” nie mają chyba pojęcia, co zrobili i nie znają skutków pozornie słusznych regulacji. Udało mi się namówić jeszcze cztery inne, niewielkie polskie firmy: Acrylmed, PESS , ICB Pharma i Laboratorium Dermapharm, by wspólnie to „Brukseli powiedzieć”. Szczęśliwie właśnie w parlamencie UE pracowała komisja specjalna PEST, której zadaniem był „przegląd” procedur rejestracji na terenie UE Substancji Aktywnych w Środkach Ochrony Roślin. Przyczynkiem do powstania tej komisji były wątpliwości związane z zarejestrowaniem glifosatu, można było więc z góry założyć, że raport komisji będzie, z naszego punktu widzenia, znacząco pogarszać sytuację i nakładać kolejne obowiązki i koszty na producentów. Naszym zadaniem była więc nie tyle poprawa sytuacji, co próba zastopowania dalszej dewastacji rynku. W tym celu nasza nieformalna grupa złożyła się wspólnie, by rozpocząć współpracę z jednym z brukselskich lobbystów. Wybór padł na firmę byłej europosłanki Małgorzaty Handzlik. W naszych działaniach staraliśmy się dotrzeć z informacją o skutkach regulacji do członków komisji PEST. Nasze nowe doświadczenie jest następujące: tam naprawdę ludzie słuchają. Tam lobbing jest po prostu częścią demokracji służącą do tego, by stanowiący o prawie mogli dowiedzieć się o jego potencjalnych skutkach w praktycznym zastosowaniu. I nie chodzi tu wcale o to, kto ma więcej pieniędzy na lobbing, tylko kto ma jakie argumenty. Pamiętam zwłaszcza dwa spotkania, potencjalnie najtrudniejsze, bo z posłami „Zielonych”. Jeden z posłów przywitał nas, przedstawiając się jako prowadzący agrogospodarstwo słowami: „witajcie w moim świecie bez pestycydów”. Można powiedzieć, zdanie, które na spotkaniu z producentami pestycydów kończy rozmowę. Ale na nasze: „ok, zlikwidujcie pestycydy, zajmiemy się wtedy produkcją krzeseł. Ale póki są – to niech będą dla wszystkich, nie tylko dla wielkich korporacji” – odpowiedział: „pełna zgoda”. Drugie spotkanie to pani poseł ze skrajnej zielonej lewicy. Przeciwniczka chemii w każdej postaci. Przytoczyliśmy przykład zwalczania roślinności na torach kolejowych, koniecznej z przyczyn przeciwpożarowych. Kiedyś moja firma sprzedawała PKP produkt zwalczający niechcianą roślinność działający mniej więcej trzy sezony. Zatem jeden oprysk na 3 lata i spokój. Dzisiaj przepisy unijne nie zezwalają, by pozostałości preparatu pozostawały w środowisku (w glebie) dłużej niż kilka tygodni. Zatem zamiast jednego oprysku na 3 lata musimy pryskać kilka razy w sezonie. Czy jakąkolwiek kolej na świecie stać na to? Czy błędem będzie przyjąć, że „jakoś” sobie inaczej radzą? Czy np. przedawkowanie produktu, by na dłużej starczyło jest potencjalnie możliwe? Albo stosowanie jakiegoś innego, niekoniecznie do tego przeznaczonego środka załatwiającego problem, podobnie jak było z fipronilem w jajkach? Pytamy więc: czy wprowadzając ogólną, słuszną!, zasadę bez logicznych wyjątków powodujemy, że chemii będzie mniej, czy więcej? Te argumenty trafiały nawet do skrajnych ekologów. Skutek? Zaproponowaliśmy 19 swoich poprawek. Udało się przekonać posłów, by na oficjalną listę poprawek wpisane było 18 z nich. Z tych zaś 15 weszło w tzw. „kompromisy” polegające na zebraniu często kilkudziesięciu poprawek dotyczących tego samego punktu, a mówiących o mniej więcej tym samym. Pozostałe 3 były głosowane w brzmieniu przez nas zaproponowanym. Skutek – wszystkie kompromisy na tak, jedna z naszych poprawek na nie, druga podzielona na dwie części i połowa na tak, a trzecia w całości na tak. Co to oznacza? Pięć małych firm wymyśliło sobie zmianę oficjalnego tekstu raportu parlamentu UE i po 3 miesiącach i 2 dniach wizyt w europarlamencie potrafię wskazać, który zapis powstał gdzieś tam na naszym komputerze. Wniosek? Da się… Oni naprawdę słuchają, trzeba tylko, byśmy chcieli mówić. Każdy ma w ręku unijny ołówek do pisania prawa europejskiego. Pytanie tylko, czy chcemy z niego skorzystać?
Na podstawie dyrektywy nr 98 rozpoczął się przegląd substancji aktywnych stosowanych w produktach biobójczych pod kątem ich bezpieczeństwa i ekologii. Jakie substancje są w tej chwili dostępne? Czy tak jak Pan wspominał substancją aktywną jest także wyciąg z czosnku czy bazylii?
Tak, wszystko, co działa aktywnie na czynności życiowe organizmów biologicznych to substancja aktywna. Zatem wyciąg z czosnku podlega tym samym zasadom, co np. cyjanowodór zwany kiedyś Cyklonem-B. Koszty, jakie to generuje, powodują, że w zasadzie z rynku zniknęły wszystkie środki oparte o naturalne substancje, typu czosnek, bazylia czy lawenda. Możemy spokojnie podać czosnek naszym dzieciom dla zdrowia, ale urzędnikowi w Brukseli musimy za grube miliony euro udowodnić, że jest bezpieczny dla ludzi i środowiska. Nikomu się to nie opłaca. W zamian substancjami aktywnymi w myśl przepisów są np. dwutlenek węgla, azot, gaz, który nas otacza czy dwutlenek krzemu, czyli zwykły piasek. Dlaczego to są substancje aktywne? Ano bo dużym koncernom czasem się opłaca je zarejestrować w ten sposób, by kupić sobie wyłączność na handel tymi substancjami w UE. Czy przyszłoby Państwu do głowy, że piasek, dwutlenek węgla i azot, jeśli by chcieć ich użyć w produktach biobójczych musimy kupić w Szwajcarii, bo tam mieści się firma, która wszystkie te substancje „obroniła”?
W marcu w Warszawie ma odbyć się konferencja na temat preparatów biobójczych, kto jest jej organizatorem, jaka tematyka będzie podejmowana i jak się można na nią zapisać?
Tak, planujemy zorganizować konferencję. My, czyli nasza wspomniana już piątka firm. Nasze nieoficjalne grono nazwaliśmy Association for Active Substances. Jesteśmy na etapie rejestracji bardziej sformalizowanego stowarzyszenia. Chcemy oczywiście podzielić się naszymi doświadczeniami z Brukseli i Strasburga, ale przede wszystkim chcemy porozmawiać o problemach, jakie zgotowało nam unijne prawo. Chcemy to zrobić, i mamy na to już ich zgodę, pod patronatem europosłów Andrzeja Grzyba i Miroslava Mikolasika. Zaprosimy do dyskusji przedstawicieli Urzędu Rejestracji, nauki, ekologów, użytkowników (np. rolników czy kurnikarzy) oraz producentów preparatów. Nade wszystko chcemy zaprosić do dalszej współpracy i pilnowania naszych interesów w Brukseli innych, których to także dotyczy. Jeśli kilka małych firm jest w stanie wpłynąć na raport komisji, to co mogłyby zrobić setki takich firm, w dodatku z całej Europy? Jeden z polskich europosłów opowiedział ciekawą historię. Podczas wprowadzania nowych zasad dotyczących wędzenia wędlin, które tak głośno krytykowaliśmy jakiś czas temu, polski rząd zaprosił do opiniowania tych przepisów wszystkie organizacje zrzeszające wędliniarzy. Ich odpowiedz była jednoznaczna – nie ma przeszkód, by wprowadzić nowe prawo, co więcej – uznali je za neutralne, bo od zawsze tak właśnie robią jak to wynika z planowanych przepisów. Polska więc nie zgłosiła żadnych wątpliwości. Rwetes zaczął się w momencie implementacji gotowych przepisów. I wtedy się okazało, że w żadnej organizacji skupiającej wędliniarzy nie było przedstawicieli małych i średnich firm, rodzinnych firm z tradycjami, które używały tradycyjnych metod wędzenia. Nikt ich nie wysłuchał, bo nie chcieli nic powiedzieć… Niech nas to czegoś nauczy.