Szczepionki dla szkodników

Szczepionki dla szkodników

Efektem wdrożenia unijnych dyrektyw dotyczących preparatów biobójczych jest monopol koncernów, a w dłuższej perspektywie może nas zalać fala szczurów i innych szkodników, której nie będzie już można opanować. Skuteczna walka z wieloma szkodnikami jest w myśl nowych przepisów często możliwa już tylko nielegalnymi środkami – mówi Piotr Skotnicki, współwłaściciel firmy Asplant

 

Rozmawia: Michał Gradowski

 

Gdyby miał Pan porównać sytuację na rynku preparatów biobójczych w 1991 r., kiedy powstała firma Asplant i obecnie, to kiedy było lepiej?

Teraz jest zdecydowanie gorzej, fakty mówią same za siebie: kiedyś mieliśmy 48 zarejestrowanych produktów, obecnie – 7. Te, które zniknęły z rynku wcale nie były złe, nieskuteczne, nienowoczesne czy szkodliwe dla ludzi – w wyniku nowych regulacji unijnych dostęp do substancji aktywnych, czyli głównych składników preparatów, mają tylko największe koncerny. Unia, u podstaw której leży wolna konkurencja, swoimi przepisami stworzyła monopol na rynku.

 

Nowe unijne regulacje, przynajmniej deklaratywnie, miały sprawić, że „wytwarzanie i udostępnianie na rynku substancji czynnych i produktów biobójczych nie będzie miało szkodliwych skutków dla zdrowia ludzi lub zwierząt ani niepożądanego działania na środowisko”. Jak to wygląda w praktyce?

W 1998 r., na podstawie dyrektywy nr 98, rozpoczął się przegląd substancji aktywnych stosowanych w produktach biobójczych pod kątem ich bezpieczeństwa i ekologii. Substancją aktywną w myśl tych przepisów będzie także wyciąg z czosnku czy bazylii. Absurd polega na tym, że identyczne badania należy przeprowadzić i na wyciągu z czosnku, który chętnie podajemy naszym dzieciom i np. na produkcie, który kiedyś nazywał się Cyklon B. Koszt takich badań powoduje, że z rynku zniknęły wszystkie produkty naturalne, czy jak kto woli, ekologiczne. Zatem czy nowe przepisy faktycznie wpłynęły na poprawę naszego bezpieczeństwa? Z całą pewnością nie. Ograniczenie liczby dostępnych środków, drastyczne zwyżki cen wynikające z monopolistycznych działań korporacji i absurdalnych wymogów biurokratycznych, a także lawinowo rosnąca odporność szkodników na pozostałe na rynku nieliczne substancje powoduje wręcz, że żyjemy na tykającej bombie. Już dzisiaj trudno zwalczyć część ze szkodników, a problem będzie się pogłębiał.

Wszystkie produkty, zawierające substancje, które przeszły taki przegląd, muszą zostać ponownie zarejestrowane w tzw. procedurze unijnej. Dzięki nowej rejestracji mogą być dostępne w całej UE. Problem w tym, że koszty rejestracji, które kiedyś łącznie wynosiły kilkadziesiąt tysięcy złotych, urosły do 2,5-3 mln zł. Zakres koniecznych badań i dokumentacji jest olbrzymi i absurdalny. Jeśli chcemy wprowadzić na rynek produkt na owady latające – to musimy przeprowadzić osobne badania jego skuteczności dla: muchy, komara, meszki, osy itd. Tylko tych najpopularniejszych owadów jest kilka tysięcy, a są to organizmy tak zbliżone, że preparat, który działa na muchę, będzie ze 100 % pewnością działał także na inne owady latające. W poprzednich regulacjach wystarczyło przekazać badania na reprezentatywnym gatunku.

 

Czy konsument, który zobaczy na półce produkt na muchy nie domyśli się, że może go zastosować także na inne owady? 

Zwykły Kowalski może i się domyśli, ale w przypadku profesjonalnych firm DDD – których zaopatrywanie jest główną częścią działalności firm takich jak nasza – istnieją obowiązki sprawozdawcze. Firma musi raportować, jaki owad i czym był zwalczany – jeżeli na zezwoleniu nie ma danego owada, taki raport zostanie zakwestionowany.

 

Jak nowe przepisy wpłynęły na dostępność produktów biobójczych?

Kolejna dyrektywa nr 528 z 2012 r. przyspieszyła degradację rynku. Nowe regulacje doprowadziły do zniknięcia z rynku olbrzymiej liczby produktów biobójczych. Każda substancja aktywna, nawet ta znana od dziesięcioleci, musi ze względu na te regulacje być gruntownie przebadania od nowa. Koszt takich ponownych badań to ok. 5-6 mln euro. Co więcej, taka rejestracja ważna jest na 10 lat. Potem, prawdopodobnie, kolejny raz trzeba będzie „bronić” substancji. To powoduje, że nad częścią z nich – zwłaszcza tych tańszych, specjalistycznych lub niszowych – nikt nie chciał się pochylić. Te substancje zniknęły z rynku niejako walkowerem. Pozostałe pozostają w rękach wielkich koncernów, bo jedynie je stać na wydanie co 10 lat 6 mln euro za dostęp do substancji aktywnych. Przepis stanowi bowiem, że prawo do obrotu substancjami mają te firmy, które tę substancję „obroniły”. I choć firmy te są zobowiązane w „sposób niedyskryminacyjny udostępniać ją innym podmiotom”, to tego nie robią, korzystając z przeróżnych kruczków lub zaporowych cen. Mają więc pozycję monopolistyczną. Rozmawiałem na ten temat z Cecilio Madero, szefem Europejskiego Urzędu Antymonopolowego. Zgodził się, że to typowy przykład wykorzystywania dominującej pozycji na rynku. Problem w tym, że koncerny nie łamią prawa, tylko wykorzystują nowe regulacje, aby zdobyć wyłączność na rynku.

 

Czy dla produktów wycofanych z rynku istnieje alternatywa? Jak nowe regulacje wpływają na zwalczanie szkodników?

Niektóre z nich będą trudne albo niemożliwe do zwalczenia dostępnymi legalnie preparatami. A rejestracja bardzo skutecznych produktów o wąskim zakresie zastosowania będzie kompletnie nieopłacalna.

 

Zasada przyświecająca urzędnikom wydaje się taka: odmawiają rejestracji substancji, które uznają za niebezpieczne, słowem – są silnie toksyczne. Ten cel wydaje się szczytny, ale przecież służą one nie do malowania ścian, tylko do zwalczania szkodników. Można śmiało zaryzykować tezę, że substancja będąca bezpieczna dla kota, nie będzie także jakoś porażająco niebezpieczna dla szczura. Dlatego w branży popularne są żarty typu: „w UE dozwolone są wszystkie preparaty biobójcze, pod warunkiem, że nie działają.”

Niedawno głośna była też sprawa fipronilu, który wykryto w jajkach, a na właścicieli kurzych farm spadła fala krytyki, że z chciwości trują ludzi. To doskonały przykład skutków nowych regulacji. Już wiele lat temu zmiana przepisów unijnych wymusiła stosowanie większych klatek przy hodowli kur. Polskie firmy kupowały je z demobilu z Holandii, a z klatkami przyszedł też do Polski ptaszyniec kurzy – roztocz, który gryzie kury, żywi się ich krwią. W konsekwencji nośność kur spada nawet o 30%. Przy średniej marży w tej branży na poziomie 7-10% trzeba w takim przypadku zamykać biznes. Kiedy na rynku, z powodu regulacji UE, zabrakło w pełni skutecznych i legalnych środków na ptaszyńca, kurnikarze zaczęli po omacku szukać rozwiązań jedynie skutecznych. Fipronil to wyjątkowo skuteczna substancja, stosowana np. w opaskach przeciwpchelnych dla psów i kotów. Szybko się asymiluje, łącząc się z tłuszczem zwierzęcym. Cechy tej substancji, które są zaletą w przypadku psa czy kota, są wadą w przypadku kur, których jajka trafiają na stół. Trzeba być jednak specjalistą, żeby to wiedzieć.

Alternatywą mogłoby być stosowanie preparatów opartych na substancji karbaryl, które przez lata skutecznie stosowaliśmy w kurnikach. Obrona karbarylu nie była jednak interesująca dla jakiejkolwiek firmy, bo jeśli musimy sprawdzić, jak substancja używana wyłącznie w kurnikach wpływa na pszczoły, ryby morskie i czy przypadkiem nie odkłada się w glonach, to na badania wydamy kilka milionów przy rejestracji niszowego produktu. Absurdalność nowych regulacji dobrze obrazuje kolejny branżowy dowcip: „jeśli ktoś wymyśli innowacyjny nawóz, który na piaskach saharyjskich pozwoli 4 razy w ciągu roku zbierać plony pszenicy, to UE zakaże jego stosowania ze względu na szkodliwość na organizmy wodne”. Warto zwrócić uwagę, że nie chodzi tu wcale o jakieś ograniczenia nakładane tylko na polskich producentów biocydów. Problem jest ogólnoeuropejski, wszak problem fipronilu w jajkach dotyczy głównie tzw. „starej Unii”.

 

Jak wygląda sytuacja na rynku preparatów na szczury?

W przypadku rodentycydów na rynku dostępne są już tylko 3 substancje aktywne, które dodatkowo mają ten sam mechanizm działania. Odkryto jednak, że źle działają na koty – choć po to przecież wymyślono karmniki deratyzacyjne i inne rozwiązania, aby zwierzęta domowe nie miały dostępu do trutek na szczury. W preparatach, które mogą stosować konsumenci zmniejszono jednak dozwoloną dawkę z 0,5 % do 0,3%. W praktyce taka rozwodniona trucizna działa jak szczepionka. Biorąc pod uwagę, jak szybko rozmnażają się szczury, w perspektywie 1,5 roku może więc powstać generacja zupełnie odporna na dostępne legalnie rodentycydy. Ze szkodnikami jest trochę jak ze śmieciami – nikt się tym specjalnie nie przejmuje, dopóki problem nie stanie się palący – tak jak w Neapolu, kiedy całe miasto zostało zasypane śmieciami. W przypadku biocydów nie pozbędziemy się jednak problemu z dnia na dzień – odwrócenie obecnej sytuacji i przywracanie na rynek wycofanych produktów może potrwać kilka lat.

REKLAMA
Targi Zieleń to życie